Jestem już w Tokio, jednak jego zwiedzanie zacznę dopiero za jakiś czas, po zobaczeniu okolicy, a przede wszystkim majestatycznej góry Fudżi.
Sezon, w którym można wejść na Fudżi niestety już się skończył i pozostało mi jedynie oglądnięcie góry z daleka. Jednym z miejsc, z których jest to możliwe, jest Kawaguchi-ko. Dostaniemy się tam pociągiem, z przesiadką na stacji Otsuki. Japan Rail Pass pokrywa jednak tylko przejazd z Tokio do Otsuki, skąd za bilet do Kawaguchi-ko zapłacimy w obie strony około 2250 yen.
Na miejscu możemy się wybrać na wycieczkę autobusem lub przejść się spacerem nad brzegiem jeziora. Warto jednak rozpocząć od wejścia na górę Kachi Kachi, na której znajduje się platforma widokowa (można wjechać też kolejką, cena za 3-minutowy wjazd w jedną stronę to 410 yen). Widok niesamowity, nawet w dość pochmurny dzień.
A gdy zgłodniejemy warto spróbować specjalności okolicy Hoto, płaskiego makaronu przyrządzanego o tej porze roku z dynią. Pychota ;)
Mnie Kawaguchi-ko na początku trochę rozczarowało, jednak po południu kiedy zarysy gór zaczęły się już rozmywać, zrobiło się naprawdę pięknie. Zobaczcie zresztą sami.
Chodzić po górach uwielbiam, dlatego w mojej podróży nie mogłam ominąć jednego z bardziej malowniczych regionów Japonii - Alp.
Hida-no-Sato
Takayama i Matsumoto to dwa małe miasteczka będące bazą wypadową w góry, a także do gęsto rozsianych w tym regionie onsenów. Z tych dwóch wybrałam Takayamę, ponieważ w jej okolicy znajdują się charakterystyczne dla tego regionu wioski (skanseny) z tradycyjnymi domami pokrytymi strzechą, a także tutaj miałam możliwość zanocować w typowych japońskich warunkach w jednym z hosteli przy... buddyjskiej świątyni (ciekawe doświadczenie i przemili ludzie :-) ).
uliczka w Takayamie
Takayama okazała się bardzo przyjemnym miasteczkiem, mimo mojego rozczarowania po zobaczeniu betonowych okolic dworca. Im jednak dalej na wschód, tym ładniejsze stają się uliczki z drewnianymi domami i rozsianymi gdzieniegdzie świątyniami. I choć złapał mnie tu tajfun, pociągi przestały kursować i musiałam dość znacznie zmienić moje plany, spędziłam bardzo przyjemny dzień uwięziona w Takayamie :-)
Hida-no-Sato
Oprócz starówki z drewnianymi domami, warto się tu jeszcze wybrać na targ działający codziennie od wczesnych godzin porannych do południa. A także, jeśli nie dane Wam będzie wydostać się z miasta do pobliskich wiosek Omigochi czy Ainokura, zwiedzić skansen Hida-no-Sato.
Ostatniego dnia mojego pobytu w Takayamie pogoda na szczęście się poprawiła i mogłam pojechać w góry. Bazą wypadową w najbliższej okolicy jest Kamikochi, skąd można wyjść na jedno- lub kilku-dniowe wędrówki w Alpy Północne, lub po prostu spędzić przyjemnie dzień spacerując po ścieżkach krajoznawczych, obserwując buszujące małpy i słuchając śpiewu ptaków. Z Takayamy do Kamikochi dojedziemy w półtorej godziny autobusem (z przesiadką w miejscowości Hirayu Onsen), a za bilet w obie strony zapłacimy ok. 5000 yen (bilet należy wcześniej kupić na dworcu).
"dymiącą góra" ze szlaku
Mój wybór tego dnia padł na górę Yakedake, przez Japończyków zwaną "dymiącą górą". Jest to wciąż aktywny wulkan, a na jego wierzchołku wydobywają się opary gazów (w pewnym miejscach dość silnie czuć przez to siarkowodór), widoki, spotkane po drodze małpy i szlak, na którym często trzeba pokonać jakąś drabinę, są jednak zdecydowanie tego warte :-)
Droga na szczyt, według przewodnika zajmuje trzy godziny. Jest to jednak dość popularna góra, dlatego czasem trzeba się liczyć z kolejkami przy pokonywaniu dość licznych tu drabin ;) Mnie się udało i tego dnia spotkałam po drodze jedynie kilku Japończyków.
Godzinę od szczytu znajduje się małe schronisko, w którym można kupić coś do jedzenia i picia. Ceny jednak są typowe dla schroniska położonego wysoko w górach, dlatego warto zaopatrzyć się w prowiant na cały dzień jeszcze przed przyjazdem do Kamikochi.
na szczycie :-)
Zejście z Yakedake zajmuje dwie godziny i do odjazdu ostatniego autobusu o 17. miałam jeszcze dość czasu, aby przejść się po okolicy i między innymi zobaczyć powstałe po erupcji Yakedake w 1925 roku jezioro Taisho.
Wejście na Yakedake było jednym z moich najlepszych dni w Japonii :-)
Kolejnego dnia, po drodze z Takayamy do Tokio, zatrzymałam się jeszcze na parę godzin w Matsumoto. Zwiedziłam tu kolejny imponujący zamek samurajów w Japonii z niewidocznym z zewnątrz jednym piętrem.
Jednym z miejsc, do których możemy się udać na jednodniową wycieczkę z Kioto, jest pierwsza stała stolica Japonii - Nara. Choć była nią jedynie przez 75 lat, okres ten pod intensywnym wpływem Chin, dał podwaliny japońskiej kulturze i cywilizacji. Teraz Nara poszczycić się może ośmioma zabytkami wpisanymi na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, plasując się tym samym zaraz po Kioto jako druga w kolejności skarbnica dziedzictwa kulturowego Japonii.
Todai-ji
Większość zabytków znajduje się we wschodniej części miasta, w parku Nara-koen. Moje zwiedzanie jednak tego dnia było jedynie luźnym spacerem po parku bez mapy. Nie ominęłam jednak najważniejszego z miejsc, znajdującego się w buddyjskiej świątyni Todai-ji jednego z największych wizerunków Wielkiego Buddy (Daibutsu). Sama świątynia jest największym drewnianym budynkiem na świecie. Robi wrażenie, chociaż bardziej podobały mi się te dużo mniejsze mijane po drodze.
Tym, z czego znany jest jeszcze Nara-koen, jest 1200 jeleni, dla których jest domem. Dawniej były one uważane na boskich wysłanników, a dziś cieszą się statusem skarbów narodowych. Czasem bardzo głodnych skarbów, szczególnie gdy trzymamy w dłoni zakupione dla nich herbatniki ;)
w drodze do Fushimi Inari
Do Nary dotrzemy lokalnym pociągiem z Kioto. Podróż zajmuje 45 minut i cenę biletu pokrywa Japan Rail Pass. W drodze powrotnej, jeśli starczy nam czasu, warto wysiąść dwa przystanki przed stacją Kioto, w Inari. Tutaj na wzgórzu znajduje się szintoistyczna świątynia Fushimi Inari Taisha z wiodącą do niej ścieżką przez tysiąc czerwonych torii (bram).
Przed przyjazdem do Japonii warto zaopatrzyć się w Japan Rail Pass, dokument uprawniający do bezpłatnego już przemieszczania się dużą częścią pociągów. Mimo dość wysokiej ceny, opłaca się go kupić, ponieważ pozwala on sporo zaoszczędzić. Działa to tak, że kupiony uprzednio voucher już w Japonii wymieniamy na "kolejowy paszport", którego od tego momentu należy strzec jak oka w głowie ;) Przy przejazdach pociągami ekspresowymi (jap. shinkansen) należy dodatkowo zarezerwować miejsce w pociągu, a później już tylko udać na dworzec, pokazać paszport przy bramkach i wsiąść do pociągu...
W ten sposób właśnie dostałam się do oddalonego o godzinę drogi od Kioto miasteczka Himeji. Przyjechałam tu aby zwiedzić zamek samurajów, imponującą budowlę z białego kamienia. Z powodu renowacji głównej części zamku, mogłam zobaczyć jedynie jego dolną część wraz z murami, mimo wszystko było jednak warto tu przyjechać. Wybudowany w 1581 roku przez Hashiba Hideyoshiego zamek przeszedł na przestrzeni lat wiele rekonstrukcji stając się twierdzą nie do zdobycia nawet dla ninja :-)
Tuż obok zamku znajduje się ogród Koko-en. Jak wszystkie ogrody, które dotychczas odwiedziłam w Japonii, pieczołowicie wypielęgnowany i przez to niesamowicie piękny. Idealny także, aby chwilę odpocząć od tłumu turystów, a żaru lejącego się z nieba.
Z jesiennego Hokkaido trafiłam w sam środek upalnego lata. Kioto przywitało mnie temperaturami sięgającymi 30 stopni, zatłoczonymi ulicami i całą masą "białych” turystów (tych z Azji jest pewnie jeszcze więcej, ale ich nie rozpoznaję ;)). Tutaj też, w przeciwieństwie do Sapporo, na każdym kroku natknąć się można na świątynię.
Złoty Pawilon
Moje zwiedzanie rozpoczęłam od trzech buddyjskich świątyń Kinkaku-ji - Złotego Pawilonu, Ryoan-ji i Ninna-ji. Dotarłam do tych miejsc tuż przed ich zamknięciem, dzięki czemu ominął mnie prawdopodobnie niewyobrażalny tłum turystów. Było malowniczo, spokojnie i bardzo przyjemnie.
Zwiedzając Ryoan-ji w dni szkolne można mieć szczęście i udzielić krótkiego wywiadu jednej z wielu spacerujących tam grup japońskich uczniów ćwiczących swój angielski. Świetny pomysł na przełamanie strachu. W Polsce jednak ciężko byłoby znaleźć dostateczną liczbę angielskojęzycznych turystów, nie wspominając już o tym, że ciężko byłoby ich rozpoznać ;)
W Kioto bardzo wygodnie można przemieszczać się autobusami, szczególnie gdy chcemy dostać się do bardziej oddalonych miejsc. Bilet dzienny kosztuje 500 yen (ok. 15 zł) i umożliwia nieograniczoną liczbę przejazdów danego dnia. Bilet należy kupić na dworcu lub ewentualnie u kierowcy i następnie skasować po pierwszym przejeździe. Później każdorazowo należy kierowcy dany bilet pokazać. Możliwe jest także kupienie biletów na jednorazowe przejazdy (230 yen), jeśli ktoś tak jak ja woli spacerować niż jeździć komunikacją miejską :-)
Jest jednak jedno miejsce, do którego dojście zajmuje za dużo czasu - Arashiyama. Piękna okolica nad rzeką u podnóża gór. Turystów przyciąga tam Bambusowy Gaj (ang. Bamboo Grove) i choć trudno zrobić tam zdjęcie bez fragmentu głowy lub ramienia jakiegoś przechodzącego turysty, moim zdaniem nawet w deszczu to miejsce jest magiczne. W okolicy znajduje sie też kilka buddyjskich i szintoistycznych świątyń, które choćby przelotnie warto obejrzeć.
Będąc w Kioto nie można także ominąć Higashiyamy - dzielnicy na obrzeżach miasta, która słynie przede wszystkim z kilku światyń; w tym dwóch wpisanych na listę UNESCO. I choć zwiedzanie po raz któryś pozornie takiej samej świątyni wydawać by się mogło stratą czasu, mnie sprawia to dużą przyjemność. Pięknie utrzymane otaczające je ogrody, mimo dość sporej ilości turystów, dają wytchnienie i spokój. Myślę, że spacerowanie po nich chyba nigdy mi się nie znudzi, szczególnie jeszcze kiedy w stawie pełnym lilii wodnych stoi żuraw, a tuż obok kamienia, na którym stoję oprócz kilku karpi przepływa ciekawski żółw. Jeśli ktoś ma dodatkowo szczęście to w tłumie turystów wypatrzyć może jeszcze maiko :-)
Sesja zdjęciowa ;)
Lekcja rysunku w Parku Maruyama
Oprócz świątyń znajduje się tu oczywiście parę innych miejsc wartych zwiedzenia jak np. zamek Nijo czy Pałac Cesarski. Mnie niestety zabrakło już czasu, aby zobaczyć dawną siedzibę cesarza. Wybrałam się jednak do zamku Nijo, głównie ze względu na znajdującą się tam świergoczącą podłogę (ang. nightingale floor), która za zadanie miała ostrzegać wartowników przed zakradającymi się ninja. Mechanizm działa do dziś, mimo setek turystów przemierzających codziennie korytarze zamku. Chociaż... teraz ze śpiewem słowika ma to niestety niewiele wspólnego ;) Tym, co jeszcze przykuwa uwagę jest przepiękna dekoracja wnętrz. Zamek został wybudowany przez szoguna Ieyasu Tokugawę i jego ostentacyjny styl miał właśnie zademonstrować prestiż szoguna, a także zasygnalizować upadek potęgi cesarza.
Oki-ya, tu mieszkaja maiko i gejsze.
Pierwszym skojarzeniem z Kioto dla większości z Was będzie na pewno gejsza :-) W mieście znajduje się pięć dzielnic, w których do dziś w okiyach mieszkają maiko (przyszłe gejsze) oraz same gejsze. Największą i najlepiej znaną jest Gion. I choć za dnia wygląda dość niepozornie, w nocy przy świetle lampionów zamienia się w magiczne miejsce. Przy odrobinie szczęście można tam spotkać przemykającą uliczkami gejszę. Mnie się udało :-)
Ponto-cho
Wieczorem w Kioto warto się też wybrać na spacer nad rzekę lub do kolejnej dzielnicy gejsz - Ponto-cho, która w nocy wręcz tętni życiem.
Nie było w tym poście jeszcze nic o jedzeniu ;) a jest w Kioto taki targ, którego w mojej tak turystycznej jak i kulinarnej podróży, nie mogłam ominąć. Targ Nishiki, na którym zobaczyć i skosztować można takie różności jak suszone krewetki, marynowane w sake ogórki, bambusa w cieście czy małe czerwone ośmiorniczki... oraz wiele, wiele innych niespotykanych przysmaków. A gdy jego zwiedzanie całkowicie nas pochłonie, to na kolację warto się wybrać do znajdującej się zaraz przy wejściu do targu restauracji (Warai Warai) serwującej okonomiyaki (japońskie naleśniko-pizze). Tutaj w stołach zamontowane są podgrzewane od spodu blachy, na które kelnerka później przerzuci zamówione przez nas danie. Można powoli się delektować, choć jedzienie jest tak pyszne, że i tak znika w ekspresowym tempie ;)
Trzy godziny drogi autobusem z Sapporo w kierunku północno-wschodnim znajduje się malownicze jezioro Shikaribetsu. Na weekend nad tym jeziorem wybrałam się jeszcze w ramach konferencji, ponieważ zamieszkuje je dość spora populacja amerykańskiego raka sygnałowego. Z powodu jego negatywnego wpływu na ekosystem jeziora, lokalne władze starają się wszelkimi możliwymi środkami zmniejszyć jego liczebność. Mieliśmy okazję spotkać się z lokalnymi aktywistami, zobaczyć ich metody pracy oraz sposoby na poradzenie sobie z tym nielegalnie tutaj introdukowanym skorupiakiem.
raki złapane w pułapkę
To jednak nie jedyny powód, dla którego warto się wybrać nad jezioro Shikaribetsu. O tej porze roku ta część Hokkaido zaczyna powoli zmieniać szatę na jesienną. Można tu popływać kajakiem, pospacerować, zanocować na kempingu czy zanurzyć się w gorących źródłach (jap. onsen).
Szczególnie po dniu spędzonym na świeżym powietrzu - nie ma nic przyjemniejszego niż zanurzenie się w gorącej (naprawdę gorącej!) wodzie. Próbowałam i mam nadzieję, że to nie był mój ostatni raz tu w Japonii.
Z nabytej wiedzy onsenowej:
- w zasadzie nie potrzebujemy nic aby odwiedzić onsen. Dwa ręczniki (duży i mały) oraz niezbędne przybory toaletowe (wliczając szczoteczkę do zębów) dostaniemy na miejscu,
- do wody wchodzimy także nago, ale onseny koedukacyjne są rzadkością w Japonii,
- po wejściu najprawdopodobniej trafimy do przedsionka szatni - tam należy zdjąć buty i dalej udać się boso,
- następnie już w szatni należy się rozebrać, a ubrania włożyć do koszyka,
- zaopatrzeni w mały ręczniczek do zakrycia części intymnych (ang. modesty towel, jap. modeshi taoru) udajemy się później do łaźni, aby przed zanurzeniem się w wodzie jeszcze dokładnie się umyć,
- potem natomiast czeka na nas już tylko gorąca woda i całkowite odprężenie :-)
Co drugi post będzie o jedzeniu - na to nic nie poradzę ;)
W trakcie mojego pobytu w Sapporo odbywał się także jesienny festiwal jedzenia. Chyba w całym mieście, a przede wszystkim w Parku Odori w centrum Sapporo można było spróbować wielu dość nietypowych potraw, posłuchać muzyki lub po prostu miło spędzić czas ze znajomymi. Przeważały owoce morza, bo z nich właśnie słynie Hokkaido i to tutaj można zjeść te najsmaczniejsze. Zobaczcie sami:
Choć zaraz po wyjściu z dworca w Sapporo można odnieść wrażenie, że miasto niczym nie różni się od dobrze nam znanych jego zachodnich odpowiedników, to tylko złudzenie. Po chwili bowiem zaczynamy dostrzegać najpierw drobne, a później coraz wyraźniejsze różnice. Trafiliśmy do zupełnie nowego, nieznanego nam świata!
Dla mnie pierwsze dni w Sapporo to był ciąg niekończących się nowych doświadczeń i doznań. Ale przede wszystkich codziennych mniejszych i większych wyzwań :-)
Jednym z nich było na pewno zorientowanie się w tym mieście pełnym znaków w nieznanym mi języku, gdzie ulice podzielone są według kierunków świata i numerów (do dziś nie wiem gdzie znajduje się środek), a przez skrzyżowanie można przejść środkiem. Mapa czasem na nie wiele się przydawała i pozostawało mi tylko odszukać jakieś charakterystyczne miejsce, niejednokrotnie tracąc "trochę" czasu. Kto mnie zna ten wie, że ja tak lubię spędzać czas ;)
wygląda smacznie?
Japończycy sa mistrzami w tworzeniu
plastikowych atrap jedzenia
Podróżując po Japonii nie sposób nie myśleć o jedzeniu; sklepy spożywcze, piekarnie, kawarnie czy restauracje z wyjątkowo smacznie wyglądającymi potrawami kuszą co krok. Pojawić się mogą jednak dwa problemy: czasem w kanapce lub onigiri może nam się trafić coś czego byśmy się nie spodziewali (jadłam już hot-doga z makaronem soba w sosie sojowym z dodatkiem konserwowanego imbiru - interesujący smak ;)), stołowanie się w restauracjach moze dość znacznie nadwyrężyć nasz budżet :-)
wszechobecne automaty z napojami
I na to jednak można znaleźć sposób. Tanio zjeść można w sklepach ogólnospożywczych (ang. convenience store, jap. conbini), takich jak Seven Eleven, Family Mart lub Lawson. Są dosłownie na każdym rogu. Można w nich dostać prawie wszystko, zaczynając od gorącej kawy, przez kanapki, sushi i inne japońskie smakołyki, słodycze, a kończąc na prasie i artykułach kosmetycznych. W każdym sklepie przy zakupie jedzenia dostaniemy wilgotne chusteczki (do umycia rąk) i pałeczki lub plastikową łyżkę (gdy wymaga tego wybrane przez nas danie), dodatkowo jedzenie zostanie podgrzane i będziemy mogli je zjeść spokojnie w sklepie przy stole. Lawson na wprost hotelu to moje stałe miejsce jedzenia śniadań. Taki poranny rytuał :-)
Na obiad nadaje się też doskonale, póki co wygrywa u mnie onigiri, które mogę dostać już za 100 yen (ok.3zł). Jest to nadal rosyjska ruletka, ale powoli zaczynam się orientować jaki kolor odpowiada jakiemu nadzieniu :-)
Miso ramen, jedno z typowych dan w Sapporo
Dobrym miejscem na spróbowanie różnych potraw (dużą część można spróbować na stoiskach), a także zobaczenia jak są przyrządzane jest odwiedzenie dolnego poziomu jednego z domów towarowych. Czasem wlasnie na spacery chodzę do Daimaru - po prostu raj kulinarny ;)
Jest jeszcze jedna rzecz, która bardzo rzuca się w oczy. Trafiając do Japonii, trafiłeś do świata niecodziennej kurtuazji i kultury. Choć bez znajomości języka mogę się bardzo mylić, czuję się tutaj niezwykle dobrze, w tym miejscu gdzie wszyscy są dla siebie uprzejmi, a na ulicach mimo braku koszy na śmieci nie wala się żaden papierek.
Japonia, po
japońsku Nihon, co można przetłumaczyć jako „źródło, początek
słońca”. Kraj Wschodzącego Słońca, jak nazwali ją Chińczycy, bo stamtąd
właśnie na Pacyfiku witała ich co dzień ognista kula.
Nam również
znana jako Kraj Kwitnącej Wiśni, od jednego z najpiękniejszych okresów w ciągu
roku, kiedy na wiosnę przez kilka dni drzewa wiśni pokrywają się maleńkimi
kwiatami, a Japończycy tłumnie świętują w parkach, na skwerach i wszędzie tam
gdzie wiśnie znalazły swój kąt.
Cambaroides japonicus
Mnie uda się
odwiedzić Japonię na początku drugiego z najbardziej malowniczych okresów,
jesiennego opadania liści, kiedy krajobraz mieni się feerią barw :)
Będzie to
podróż turystyczno – naukowa. A zacznę ją od Hokkaido, gdzie mam nadzieję
zobaczyć endemiczny gatunek raka w jego naturalnym środowisku, a także opowiedzieć
o jednym z potencjalnych dla niego zagrożeń.
“Tomémonos un tinto, seamos amigos” - Chodźmy na kawę, zostańmy przyjaciółmi
Zanim zaczniecie czytać ten tekst, wyciągnijcie z kuchennej szafki waszą najlepszą kawę, zaparzcie ją na swój ulubiony sposób, włączcie muzykę poniżej bo teraz przenosimy się do Zona Cafetera - raju wszystkich kawoszy, mekki wyznawców napoju bogów, tych którzy nie wyobrażają sobie poranka bez aromatu świeżo zaparzonej kawy.
utwór żebyście wczuli się w kolumbijski klimat, do słuchania, nie oglądania :)
Pewnie większość z Was wie, że Kolumbia słynie z licznych upraw kawy. Jest na 3 miejscu tuż po Brazylii i Wietnamie pod względem wielkości produkcji. W 2013 roku było to około.. 1 mln ton! Słyszałam nawet plotkę bądź nie, że każde auto przekraczające kolumbijską granicę spryskiwane jest jakimiś specjalnymi środkami przeciwko chorobom kawowców.
Arabikę produkowaną w Kolumbii uważa się za najlepszą na świecie. Kolumbijska kawa nie może przekroczyć granic jeśli nie spełnia ściśle określonych wymogów pod względem jej jakości. To tutaj w Kolumbii sadzi się, pielęgnuje, zbiera, obiera, fermentuje, myje, suszy i czasem również praży i mieli kawy, które później eksportowane są do Włoch, Francji, Niemiec, Japonii czy Stanów. To m.in. stąd pochodzi znana nam w Polsce kawa Illy, jak i również stąd wysyłane są kawy do Starbucksa. Jak mówił cafetero ta najgorszego gatunku więc następnym razem wydając ile.. 12zł? za kubek zastanówcie się czy naprawdę warto :)
W Kolumbii piłam najlepszą ale i najgorszą kawę w życiu. Na najgorszą
można trafić np. na Candelarii - najbardziej turystycznym miejscu Bogoty
i ponoć najstarszej a na pewno najbardziej urokliwej uliczce w stolicy. Otwieramy kartę a tam lista nic
nie mówiących na początku naszej podróży nazw, pod którymi kryją się kawy np. z
lukrecją. Co kto lubi, ja tam wolę tego czarnego smakołyku ze
Skandynawii unikać :) Także zdecydowanie polecam najpierw dopytać się
jak robiona jest kawa, której nazwa tak smakowicie brzmi, a już
najlepiej nie wybierać przypadkowo miejsca lecz napić się kawy tam gdzie
piją ją miejscowi.
Candelaria, Bogota - to tutaj znajdziesz turystów w Stolicy Kolumbii
W Kolumbii jest wiele znanych kawiarni - sieciówek. Na pierwszą kawę w
Kolumbii polecam udać się do Juan Valdez - zdecydowanie najlepsza z
nich. Po kawie, którą tam spróbujecie stawiacie poprzeczkę kolejnym
wysoko, wysoko w górze. Minusem sieciówek jest ich cena bo tam za kawę
zapłaci się ok. 6-8zł, espresso 3-4zł ale są też takie miejsca jak w
Ciudad Bolivar gdzie pracowałam i w przerwie chodziłam na tinto (tak
nazywają tu małą czarną) za .. 50gr!
Jednak jeśli chcecie spróbować najlepszej kawy to jest jedno miejsce,
którego przegapić nie możecie - Zona Cafetera wpisana w 2011 roku na
listę światowego dziedzictwa UNESCO. Region na kształt trójkąta
wyznaczony przez Bogotę, Medellin i Cali w praktyce bardziej dotyczy
miast: Pereira, Manizales i Armenia. Przepiękny malowniczo zwłaszcza ze
względu na Valle de Cocora i góry Los Nevados.
Jadąc do Zony Cafetery wybrałam na
miasto wypadowe Salento - w zasadzie bardziej wioska, z której łatwo da
się dostać do wspomnianej Valle do Cocora jak i spacerkiem przejść się
do pobliskich upraw kawy. Zarezerwowałam nocleg w hostelu u Lily i już na progu przywitali nas świeżo zaparzoną, przepyszną, aromatyczną kawą. Jeśli szukasz
noclegu w Salento to jest to zdecydowanie miejsce, gdzie powinieneś
się udać. Lily od razu Cię wyściska, doradzi gdzie iść, co zjeść i
ugości w swoim przepięknym kolonialnym domku, w którym atmosferę
kolumbijskiej gościnności wręcz czuć w powietrzu.
Z Salento spacerkiem do godziny czasu można się wybrać do jednej z finek - my wybraliśmy poleconego nam przez Lily Don Eliasa.
Po
fince oprowadzał nas jego wnuk Carlos i muszę powiedzieć, że te 40
minut było wypełnione po brzegi informacjami i ciekawostkami. Carlos
mówi bardzo dobrze po angielsku, po kolei pokazał nam jak wygląda proces
zaczynając od sadzenia, przechodząc przez zbieranie nasion, obieranie, mycie,
suszenie, prażenie i mielenie. Teraz wiedząc ile pracy, czasu i serca
wymaga przygotowanie tych paru ziaren kawy, każda kolejna filiżanka
smakuje jeszcze lepiej. Nasz kawowy spacer zakończyliśmy przy aromacie
świeżo zaparzonej kawy na tarasie starej hacjendy. Kawa nieziemska,
wyselekcjonowana z tych najlepszych ziaren. Także jeśli będziecie mieć
okazję być kiedyś w tym rejonie zdecydowanie polecam Don Eliasa i jego
finkę.
obrane ziarna kawy, suszą się w szklarniach
Carlos - wnuk Don Eliasa oprowadza nas po fince
tą maszynką obiera się ziarna kawy
już wysuszona, jeszcze nie palona - zielona - kawa - w takiej formie najczęściej wysyłana jest na eksport
gotowa do zmielenia
Don Elias z wnukiem
jeszcze niedojrzałe wiśnie kawowca - te dojrzałe mają kolor czerwony lub żółty
A teraz conieco ciekawostek o kawie. Czy wiecie, że w Kolumbii w wielu rodzinnych finkach dalej cały proces produkcji kawy odbywa się ręcznie? Choć np. Don Eliasa stać by było na to, żeby część produkcji była robiona przez maszyny to skoro za maszyny musieliby zapłacić tyle ile osobom zbierającym kawę to czemu mieliby ich pozbawiać pracy. Takie ot proste myślenie, myślenie o drugim człowieku. Poza tym kawa zbierana ręcznie jest najlepsza bo wybiera się tylko te dojrzałe ciemnoczerwone czy też żółte ziarna (na 500g kawy trzeba wyzbierać ok. 1900 wiśni kawowca). W kawę obieraną, zaparzoną i mieloną ręcznie wkładają całe swoje serce i pasję. Tak, bo tutaj nie jest to przymus - oni naprawdę robią to z pasją czego znakomitym przykładem jest Carlos, który mając możliwość uciec do większego miasta, woli zostać i przejąć po swoim dziadku finkę.
Owoce kawy są dość słodkie, w
połączeniu z jeżynami, jabłkami robią z nich również marmoladę.
Ziarna kawy w Kolumbii zbierane są dwa razy do roku. Smak kawy zależy m.in. od tego na jakiej wysokości jest ona uprawiana. Najlepsza kawa wymaga ściśle określonych warunków - wysokości 1200-1800 m, uprawy na terenach rozciągających się wzdłuż równika, stromości stoku nawet do 55 stopni czy temperatury powietrza ok 20-25 stopni. Czyli dokładnie takich jakie można znaleźć w Zona Cafetera.
Pomiędzy drzewka kawy sadzi się bananowce i ananasy żeby dawały
cień i chroniły przed insektami.
Popularny jest mit, że kawa jest niezdrowa. To prawda - ale ta rozpuszczalna. Słyszałam też, że kawa bezkofeinowa jest pełna chemicznego świństwa. Wbrew pozorom ta prawdziwa kawa, zaliczana przez tak wielu do używek, pita w normalnych ilościach (nie, normalne ilości to niech 7 kubków! ;) ) jest zdrowa - podaje się, że można spożywać nawet do 500 mg kofeiny dziennie - co daje ok. 4 filiżanek. Niektórzy mówią 300 mg więc jak wypijecie 2 kubki to oprócz tego, że zęby może pokryć żółty osad, nic wam się nie stanie.
.
Dlaczego
warto pić kawę
Dlaczego
kawa nie jest dla wszystkich dobra
poprawia pamięć krótkotrwałą, zdolności poznawcze,
polepsza koncentrację - to dlatego lepiej nam się uczy, pracuje
przy kubku kawy
dla tych co myślami wybiegają w przyszłość - chroni
przed chorobą Parkinsona i Alzheimera
poprawia krążenie - dobrze działa na nasze mięśnie,
męczą się one wolniej - idealna przed intensywnym treningiem
polepsza się metabolizm, jest naturalnym źródłem
przeciutleniaczy - problem z trawieniem? może zamiast suszonych
śliwek i błonnika kawa do śniadania?
dla tych co lubią imprezować - zmniejsza ryzyko
zachorowania na marskość wątroby
2 kubki kawy dziennie zmniejszają o 50% ryzyko chorób
serca - o ile nie mamy nadciśnienia, słabego metabolizmu
zmniejsza ryzyko zachorowań na raka jelit i wątroby
nasze nerki lepiej pracują
środki bólowe ponoć silniej działają przy spożyciu
kawy
powoduje żółknięcie zębów i próchnicę - po kawie
szczoteczka idzie w ruch, no chyba, że ktoś lubi pić kawę
przez słomkę
utrudnia zasypianie - ponoć na niektórych działa
odwrotnie - czy to minus czy plus wybierzcie sami
czasem wywołuje rozdrażnienie, wewnętrzny niepokój,
nerwowość zwaną "zdenerwowaniem kofeinowym”
może zwiększyć ryzyko ataku serca (u osób o słabszym
metabolizmie)
gotowana kawa podnosi poziom cholesterolu
nieznacznie wypłukuje z organizmu wapń i magnez
A jaka jest najlepsza kawa do kupienia jako pamiątka z Kolumbii? Dla tych co lubią mocną kawę - Lukafe - za 500g płacimy ok. 12zł. Dla tych co cenią smak a za ładne opakowanie są gotowi trochę dopłacić dobry będzie Juan Valdez. Popularną w kolumbijskich domach jest też Oma - dobra cena kawy dobrej jakości. Oczywiście nie można zapomnieć o wszystkich kawach kupowanych bezpośrednio od cafeteros.
A ja na tym kończę. Bo pisząc tego posta wypiłam za dużo kawy i pora ją wytańczyć ;)